*oczami Logana.
Ok. czterysta lat wcześniej. *
Był rok 1657.
Piękna Anglia za tych czasów tryskała życiem. Bogate kobiety z
mężami jeździły do teatrów, a mieszczańscy mężczyźni upijali
się w spichlerzach. Inni ludzie, urodzeni w arystokrackich rodach,
jeździli karetami w tę i we w tę głównie dlatego, by spotkać
przyjaciela na drodze i pogadać albo by ujrzeć sytuację, dla
której mogliby stworzyć masę ciekawych plotek.
Siedziałem w jednej
z tych karet, ale nie rozglądałem się jak inni. Czytałem powieść
religijną omawiającą niektóre z łatwych do rozgryźnięcia
tajemnic. Skupiłem się na powieści, wiedząc, że na ulicy nie
dzieje się nic, co by mnie zaciekawiło. Nie byłem artystą, który
patrzył na świat inaczej niż inni, który poszukiwałby jakichś
inspiracji. Byłem zwykłym szlachcicem, który od poczęcia został
powołany do walk. Mój ojciec był wielkim szanowanym rycerzem,
który na zawsze zostanie w pamięci Anglii. Ja zamierzałem pobić
jego rekord. Być znanym w co najmniej dwóch innych krajach.
Woźnica krzyczał
do koni, popędzał je. Nieraz podskakiwałem na siedzeniu, gdyż
ulica była miejscami dziurawa.
- Stop! Stop! -
zatrzymał nas jakiś rycerz.
- Co się dzieje? -
wyjrzałem z karety, ale jakiś inny rycerz mnie wepchnął do niej.
Posłałem im twarde spojrzenie.
- Przepraszamy,
paniczu Henderson. Jacyś wieśniacy wszczęli bunt. Tą drogą nie
przejedziecie bezpiecznie – powiedział rycerz z niebieskimi,
magicznymi oczami. Poczułem się nieswojo.
Pokiwałem szybko
głową i powiedziałem do woźnicy:
- Zawróćmy więc.
Tak też woźnica
zrobił, robiąc lekki chaos na drodze, kiedy zawracał. Niektórzy
rycerze wołali na nas, inne panie w karetach się zdumiały, a potem
krzyczały oburzone tym, że ich karety musiały nas przepuścić.
Jedna z nich jednak milczała. Było upalne lato, więc machała
wachlarzem, chowając większość twarzy. Jedynie widziałem jej
silnie niebieskie oczy. Tak niebieskie, jak tamtego mężczyzny.
Mroczne i drapieżne.
Dotarliśmy do
jakiegoś skrzyżowania, którego nie pamiętałem.
- Co się dzieje,
Lucian? - spytałem wzburzony.
- Konie muszą pić,
panie – wyjaśnił. - Pan także powinien pójść i się czegoś
napić. Jest zbyt upalnie.
Zamknąłem książkę
i wyszedłem z karety. Patrzyłem, jak Lucian bierze konie do stajni
i z niej wychodzi po paru minutach. Patrzy na ziemię przed stopami,
więc dopiero przy karecie zauważył, że stałem przy karecie.
- Dlaczego panicz
nie pójdzie do środka się napić? - zdziwił się.
- Chcę się
upewnić, że ty także tam pójdziesz – uśmiechnąłem się. Mój
ojciec nauczył mnie szacunku dla służby. W sumie mówił, że mam
ich traktować jak przyjaciół. - Chodź, postawię ci piwo.
Weszliśmy do pubu,
który okazał się pustawy. Siedzieli tam: jakiś młodzieniec,
dwóch starych baronów, jeden upity mieszczanin i jego dwóch
kumpli, którzy go wynosili - A nie, to złodzieje go okradają - i
ta kobieta z karety. Nie rozumiałem, jak szybko mogła się tu
znaleźć.
Podeszliśmy do
stolika, który był bardzo blisko kobiety. Uśmiechnęła się do
mnie, a jej oczy zmieniły barwę na brązowy. Byłem pewien, że
wcześniej były wściekle niebieskie.
- Dwa piwa –
powiedziałem, gdy ujrzałem, jak kelnerka do nas podchodziła.
Spojrzała na mnie dziwnie i wróciła się po dwa piwa, które zaraz
potem nam podała. Dałem jej cztery monety, które ona odebrała z
miłym uśmiechem.
- Lucian, nie
dostawałeś żadnych wieści od mojego ojca? - spytałem
podejrzliwie. Bałem się, że mój ojciec mógł zginąć w
ostatniej bitwie.
- Nie, panie.
Siedzieliśmy w
pubie w ciszy. Nawet złodzieje, nie znalazłszy nic ciekawego w
kieszeniach mieszczanina, usiedli i wypili po piwie. Podobała mi się
ta cisza, ale najwyraźniej nie młodzieńcowi, który siedział pod
ścianą.
Wstał i wyjął
miecz, ruszając na środek pomieszczenia. Z doświadczenia
wiedziałem, że rzuci komuś wyzwanie.
Ale on nie zdążył
pisnąć słówka, bo do pubu wtargnął jakiś kapłan.
- Ludzie, apokalipsa
w Transylwanii! Strzeżcie się potwora zesłanego z piekieł! Syna
samego diabła!
- Panie! -
krzyknąłem zdumiony. - Jaka Transylwania? Jaki potwór?
- Istota
niesłychana! - odparł, ignorując moje pytania. - Wymorduje cały
świat. Zasiedli je takimi jak on sam.
Zdenerwowany
podszedłem do księdza i mocno nim potrząsłem, nie zważając na
zburzenie innych.
- O co chodzi? Jaki
potwór? - krzyknąłem, a starszy mężczyzna spojrzał na mnie jak
na głupiego.
- Nie wie pan?
Wszyscy o nim mówią! O hrabi Drakuli. Synu właściciela wielkich
włości, który umarł, ale wpierw oddał duszę diabłu, który dał
mu parodię życia! Wszyscy mówią o tym, jak wypija krew ludzi w
wsiach, a teraz zmierza do centrum Transylwanii.
- A co niby ma to z
nami wspólnego? - Uniosłem jedną brew mocno zdziwiony. - To
Rumunia straci na ludziach, nie Anglia.
- To, panie, że on
ma oblubienice. Kobiety, które zmienił w swe kochanki-wampirzyce. Z
nimi może mieć wiele dzieci. Dzieci, które zapewne zasiedlą inne
kraje. Bułgarię, Polskę, Niemcy... Czemu więc nie przyjdą tutaj?
Na arystokracką krew angielskiego młodzieńca jak pan?
Pokręciłem głową.
Jeżeli Drakula dostał parodię życia, nie mógł więc spłodzić
kogoś. Nie obchodził mnie los ludzi z Transylwanii, ale nowa
przygoda? Czy to nie ta przygoda może mnie uczynić najsławniejszą
osobą na świecie?
- Powiedz mi, panie,
co go zabije – rzekłem szybko.
- Powiadają, że
takie istoty odtrąca czosnek, a zabija krucyfiks lub kołek z drewna
– powiedział podejrzliwie. - Nie mówi pan chyba, że chce tam
pojechać i go zabić? Nikt nie zna jego potęgi.
- Pojadę tam.
Przeżyję, zabijając go, lub zginę, próbując go zabić.
Podszedł do nas
młodzieniec z mieczem.
- Więc będzie pan
o tą przygodę walczył, panie!
Wyjąłem miecz i
pokręciłem głową. Był wysoki i umięśniony, ale widać było,
że nie zna się na walkach. Źle trzymał miecz – mogłem mu go
odebrał prędzej, niż on powie „przygoda”. Ubrany był jak
szlachcic i brakowało mu tarczy. Ponownie pokręciłem głową.
- Zginiesz –
szepnąłem. - Mam za sobą wiele walk, a ty żadnej.
Nie zapytał, skąd
ta pewność. Wiedział, że się znam, ale jednak zaatakował.
Machnął mieczem, a ja obroniłem się jednym ruchem. Zablokowałem
jego miecz, ale siłą się odepchnął i ponowił atak. Walka trwała
długo, co mnie szczerze zdumiło. Chłopak nie wyglądał przecież
na rycerza.
- Chłopcy! -
krzyknęła do nas kobieta, a my spojrzeliśmy na nią wściekli. -
Czemu myślicie, że akurat wy go zabijecie? Znacie się na zabijaniu
ludzi, nie... Bestii.
Patrzyłem na nią
podejrzliwie, a jej oczy zmieniły znów barwę na niebieski. Czułem
dziwny szum w głowie, który chciał mnie zdekoncentrować.
- Niech panienka się
nie wtrąca, dobrze? - odrzekłem spokojnie. - Nie wolno przerywać
pojedynków.
Kobieta podniosła
brwi i się uśmiechnęła. Czułem, iż uważa, że to na mnie
działa, ale ja posłałem jej kpiące spojrzenie. W tym czasie
młodzieniec, który nazwał się Jamesem, warknął, że już prawie
wygrywał i że nikt nigdy go tak nie potraktował.
- Cóż, ja też
mogę ponarzekać, że mnie tak nigdy nie potraktowano –
powiedziała ponuro. - Ale wolę działać.
Jej niebieskie oczy
prawie ustąpiły żywemu złotu. Płynęło w błękicie rozszalałe
i wściekłe jak jej mina.
Oboje z Jamesem
straciliśmy przytomność.
Czułem się jak we
śnie. Widziałem jak z chłopakiem dla niej zabijaliśmy ludzi,
zwierzęta. Jak porywaliśmy mężczyzn, kobiety, dzieci. Jak sami
jej dawaliśmy swoją krew, a potem kazała nam się samych opatrzyć.
Mnie to sprawiało trudność, ale James się na tym znał i mi
pomagał. W tym chorym stanie staliśmy się przyjaciółmi.
W końcu nadszedł
TEN dzień. Z dnia na dzień kobieta zdawała się być przerażona,
prześladowana. Ktoś podsyłał jej martwe krowy bez głów lub inne
makabryczne rzeczy. Mimo naszego dziwnego stanu, z Jamesem to
wyczuliśmy. Byliśmy ostrożniejsi, zanim nas o to poprosiła.
Ale ona nie ruszała
się z domu – mieszkaliśmy z nią w środku lasu – bo była zbyt
dumna na tchórzostwo. Wiedziała, że ktoś, kto ją gnębi,
wreszcie ją dopadnie.
I tak było.
Przyszli do nas ludzie z wioski. Mieli z sobą włócznie, kołki i
ogień. Zabili ją szybko, a nas zostawili, gdyż wcześniej nas
ugryzła, więc leżeliśmy jakby martwi.
Podpalili parę
miejscu w domu, żeby przyspieszyć proces spalenia nas i tego
starego domu. Odeszli, nie zważając na to, by nas wyciągnąć i
oddać rodzinie, która oddałaby za nas dwór i służbę. Serio
musieli nienawidzić tą kobietę. Albo to coś, czym była. Ale czym
mogła być?
Ogień się do nas
zbliżał, trochę nas piekąc. Wiedziałem, że tam umrzemy.
- A-a
twier-dź-dziła, że nas t-to ochroni – wyjęknął James.
- Bo miała rację –
powiedział ktoś za nami.
Był to blady
mężczyzna o kruczoczarnych włosach i mrocznym spojrzeniu.
Sprawdził nasze oczy i stęknął. Wyciągnął nas prędko z
płonącego domu i wyrzucił na ściółkę. Szedł w tą stroną,
potem w tamtą. Był wyraźnie wściekły.
- Nie tylko ucieka,
a gryzie ludzi – warknął do siebie.
- Tylko nas –
obroniłem ją, gdy zacząłem czuć usta. - A co, to była twoja
oblubienica?
Mężczyzna spojrzał
na nas i uniósł brwi. Pokiwał głową. Krótko powiedział nam to,
co kapłan mnie. Ukucnął przed nami i spojrzał w moje oczy.
- Zakazuję ci mówić
o tym, co się stało za moją sprawą. Nikt nie może wiedzieć, że
żyję.
Spojrzał na Jamesa
i powtórzył słowa.
Potem odszedł i
zostawił nas samych w lesie. Byliśmy oniemiali i bardzo głodni.
Paliły nas gardła, a oczy jakby nam schnęły.
- Chodź, bracie –
powiedział do mnie James. Pierwszy raz się do siebie odezwaliśmy
po tym dziwnym, służelczym stanie
Wziął mnie pod
ramię i poszliśmy w las. Z ognia uratowały się trzy konie.
Jednego wykorzystaliśmy do zebrania wszystkiego, co jest
wartościowe, i uciekliśmy. Droga przez puszcze nie była długa,
ale i tak zatrzymywaliśmy się co chwilę, nieświadomi własnych
czynów. W końcu James już był tak głodny, że rzucił się na
sarnę i wgryzł się w jej ramię. Wypił jej krew i wtedy
zrozumieliśmy.
Zmieniła nas w
potwory.
-----------------------------------
Jakość notki taka sobie, ale cóż. Cierpię na meyeronizm xD Piszę to, czego nie muszę dużo, a mało to, co chcę. Dziękuję za komentarze <3